7/16/2019

volim Crne Gore!

Kolejny bałkański kraj odwiedzony! Równo miesiąc temu byłam w Czarnogórze, której kawałek pokazała mi Magda. Moja polska znajoma, którą poznałam w ubiegłym roku w Sarajewie. Czarnogórą cieszyłam się przez tydzień. Początkowo stolicą, Podgoricą. Niewielkie miasteczko, wszędzie można dojść pieszo, wszędzie kawiarnie, spokój, ale też chaos na ulicach i sporo śmieci...
Podgorica ma jednak swoje momenty, zwłaszcza, gdy oprowadza po niej ktoś, kto już ją trochę zna. Na przykład takie: uroczy zakątek do podziwiania zielono-błękitnej rzeki Moracy.
Albo stara część miasteczka z malowniczymi uliczkami i kwiecistymi ogrodami
Mi samej na pierwszy rzut oka (zanim Magda urządziła mi tour, co nastąpiło niemal od razu po przyjeździe z lotniska) udało się zauważyć właściwie tylko tyle, że miasteczko położone jest wśród gór
że nie znajdę tu chorwackiego ładu i że wszystko, co tu spotykam, przypomina mi miks serbsko-bośnicko-chorwacki. Rozbawiła mnie tutejsza sieć supermarketów - Franca...
Zabudowa Podgoricy jest zróżnicowana, acz dużą część zajmują osiedla postsocjalistycznych bloków. Na takim mieszkałam i ja!
Uznałyśmy, że jeden dzień w Podgoricy nam wystarczy (ostatecznie udało nam się wygospodarować dwa, przy czym ten drugi niemal w całości przesiedziałyśmy przy kawie i dziwnych rozmowach) i pojechałyśmy do Cetinje, małego miasteczka, niegdysiejszej stolicy Czarnogóry, kolebki ichniej kultury i religii. Tam udało nam się zobaczyć cerkiew na Ćipurze,
monaster cetinski
oraz sianokosy!
A z Cetinje stopem udałyśmy się do parku narodowego Lovćan, gdzie wdrapałyśmy się na masyw i podziwiałyśmy widoki.
Niestety bez zatoki kotorskiej, bo jakoś powietrza nam nie dopisała i wszystko było za mgłą. Ale nic to, i tak było pięknie!
Następna na naszej trasie była Budva, gdzie dotarłyśmy wieczorem i zatrzymałyśmy się na 3 dni, z czego pierwszy przeleżałyśmy na plaży, co - mimo smarowania się olejkami - okazało się zgubne dla naszej skóry.
Wieczór spędziłyśmy na starym mieście, opychając się pizzą, piwem i lemoniadą.
Kolejnego dnia odwlekałyśmy w nieskończoność wyjście z naszego mieszkania (zwłaszcza, że miało miły taras i ogród), ale wreszcie udałyśmy się do miasta, gdzie temperatura sięgała 41 stopni i po prostu nas mordowała. Późnym popołudniem dojechałyśmy na plażę w Jaz, ponoć najfajniejszą w okolicy, ale nam nie spodobała się w ogóle... Gwar, głośna muzyka, milion dzieci, zero spokoju. Z tego wszystkiego aż opłaciłyśmy leżaki, żeby móc cieszyć się odrobiną komfortu. I ostatecznie było nieźle, zwłaszcza wieczorem, gdy wszyscy już się zmyli :)
Następnego dnia, kiedy już się naodpoczywałyśmy, a skóra piekła nas mniej, pojechałyśmy nad Jezioro Szkoderskie, aby udać się w rejs jedną z takich łódek.
 Jezioro ma 8m głębokości, można spotkać w nim węże, pelikany i 20kilka gatunków kaczek oraz innego ptactwa.  Jest to największe bałkańskie jezioro, 2/3 należy do Czarnogóry, 1/3 jeziora leży już w Albanii. Rejs był - poza zachwycającymi widokami - przemiły: dawali pączki, poili winem i pozwolili pływać na środku jeziora!
Ostatnim naszym przystankiem było Sutomore, gdzie również udałyśmy się na plażing, już w dzień mojego powrotu. Ludzi jak na lekarstwo, plaża kamienista, ale cudna, z czystą wodą i licznymi atrakcjami typu kamienie i głazy, wokół których można było pływać i na które można było się wdrapywać.
A i sama miejscowość malownicza.
Wreszcie wróciłyśmy do Podgoricy, gdzie miałyśmy jakąś godzinę do mojego wyjazdu na lotnisko, więc udało nam się zgubić klucz do kuchni, w której paliło się już nasze jedzenie na patelni, a Magda utknęła w windzie pomiędzy piętrami. W końcu szczęśliwie (acz nieszczęśliwa!) wyjechałam. Ostatni rzut oka na Podgoricę i fruuuu
Co mogę powiedzieć o moich wrażeniach po miesiącu... Bardzo się cieszę, że pojechałam, że się dałam Magdzie namówić. Tu już było bardziej prawdziwie. Bałkańsko! Oczywiście, wybrzeże też turystyczne, ale nawet Budva nie była tak zatłoczona, jak chorwackie nadmorskie miejscowości. Tu duża część turystów to Rosjanie, mogą odwiedzać Czarnogórę bez wizy, jest też pokrewieństwo językowe i bliskość z Serbią, prorosyjską w pewnej mierze przecież. Do chaosu na ulicach można przywyknąć, podejrzewam zresztą, że odczuwam go tak silnie, bo mieszkałam w Osijeku, gdzie było to nie do pomyślenia. Bardzo za to nie podoba mi się kwestia braku ochrony środowiska. Prosty przykład: taksówkarz wiozący mnie na lotnisko, poczęstował mnie cukierkiem, sam siebie poczęstował też, po czym papierek wypierdzielił przez okno. To zupełnie normalne tam, śmieci walają się nad zieloną rzeką, reklamówki wiszą na drzewach... Magda chodząca na zakupy z własną siatką jest wyśmiewana, bo przecież te foliowe są za darmo, to dlaczego ona nie chce brać. I takie tam. Ach, i co zaskakujące - walutą w Czarnogórze jest euro! Choć kraj nie jest w unii i nieprędko zapewne będzie.
Ale podsumowując: było super! Podejrzewam, że gdybym wcześniej nie zakochała się w Chorwacji, to Czarnogóra miałaby szanse.

volim Hrvatske!

Można się było tego spodziewać: nie da się nie wracać na Bałkany. Myśmy z lubym wrócili w majówkę. Otworzyli niedawno połączenie Poznań-Zadar, więc wziuuuu... polecieliśmy. Pierwsze, co zrobiliśmy po znalezieniu się w mieście, to wizyta w Pekarze w poszukiwaniu burka (tudzież pity, spory trwają) z krumpirom. Bo tylko takie jemy. I takie zjedliśmy w kawiarni niedaleko mariny. Ach ta bałkańska kawa, tylko tam taka pyszna, tak podana.
 Zameldowaliśmy się w naszym apartamencie, z którego balkonu widać było morze, jednak tylko z tego powodu, że mieszkanie było na wzgórzu. Do samego morza trzeba było trochę iść. Albo jechać - mieliśmy też rowery. Pierwszy dzień daliśmy sobie na plażowanie: znaleźliśmy miłą kawiarnię nad morzem, przy promenadzie. Wielkie, drewniane fotele, idealne na opalanie się i czytanie książki. Woda czyściutka. I zimna jak diabli - 12 stopni! Ale nie odpuściłam i wlazłam. Trzeba się przecież wykąpać nad Adriatykiem. Kto wie, kiedy się nadarzy następna okazja...
Kolejnego dnia zrobiliśmy wycieczkę rowerową do Ninu. Tam kupiliśmy... ozdoby do ogrodu. Wypiliśmy kawę. I zjedliśmy obiad. W restauracji zasiedzieliśmy się długo, gdyż luby wypłacając pieniądze z bankomatu zablokował nam kartę. Ech. Wreszcie trafiliśmy nad rozlewisko.
Rozlegle, błotniste kałuże, ponoć o działaniu leczniczym. W jednej z nich spacerowały tysiące krabików! A generalnie sceneria dość postapokaliptyczna.
A później pogoda się rozkaprysiła. Zrobiło się zimno, mokro i niemiło. Włóczyliśmy się mimo to po starym mieście, jedliśmy burki, piliśmy kawę, przemierzaliśmy wąskie uliczki, siedzieliśmy nad morzem. Słyszeliśmy grające schody, widzieliśmy słynną instalację słoneczną, niestety nie podczas zachodu. A potem lało już jak z cebra, więc siedzieliśmy w domu z książkami, burkami i filmem. Apartament nasz raczej był przystosowany do innej pogody, więc momentalnie wszystko zrobiło się mokre. Mieliśmy wilgotne ciuchy, które chwilę wcześniej były suche i ciepłe. I tak już do końca wyjazdu. Podobnie spędziliśmy następny dzień.
I już trzeba było wyjeżdżać! Jechaliśmy przez Berlin, bo jesteśmy geniuszami i nie kupiliśmy biletów powrotnych, licząc na to, że w ciągu 5 dni przejedziemy całe Bałkany i wrócimy może jakoś inaczej. Zdarzały się też inne drobne katastrofy poza pogodą, blokadą karty, odklejoną podeszwą... Ale nic to, wyjazd życia to może nie był, ale był udany. Burki, kawa, język, kultura, roślinność, architektura, spacery promenadą, śniadania na balkonie z widokiem na Adriatyk. Cu-dow-nie. Byłam całkiem zachwycona.
Dlaczego to zatem nie był wyjazd życia? Pomijam pogodę. Nie lubię chorwackiego wybrzeża. No nie lubię. Mogę tam być, acz bez wielkiej przyjemności. Zachwyca mnie wszystko to, co wymieniłam, ale miejscowości, w których byłam (z czego najsilniej chyba właśnie Split i Zadar) wydają mi się tak nieautentyczne. Niebałkańskie. Nieprawdziwe. Zadar widzę bardziej jako scenografię niż jako prawdziwe miasto. Chciałabym tam kiedyś pojechać poza sezonem, zapewne byłoby sto razy fajniej. Od wiosny do jesieni wszystko dzieje się pod turystów, mieszkańcy się tam roztapiają, nie ma interakcji, nie ma proporcji. I prawdę mówiąc, aż mi głupio, że tam byłam, że byłam jednym z tych turystów, którym sprzedaje się burki i parzy się kawę, odwracając oczy od lokalnych problemów. Gentryfikacja turystyczna w najczystszej postaci. Nie lubię.

7/14/2018

koniec kroniki

Minęły 2 tygodnie, odkąd jestem w Polsce. Czas więc chyba już zamknąć całą tę bałkańską przygodę, dokonać symbolicznego rytuału przejścia, podsumować i zakorzenić się (lub nie?) ponownie tu, w Polsce, w Poznaniu. 
Cieszę się ogromnie, że wyjechałam. Żałuję, że tak późno. Cieszę się, że byłam w Chorwacji, na wschodzie, na Bałkanach, na zachód póki co nie chciałam. Bałkany kocham, a najbardziej chyba Bośnię i Sarajewo. W jakiś sposób to, że w tamtych stronach działy się tak potworne rzeczy i tak przemilczane, sprawia, że automatycznie jest mi bliżej do nich. Wolę kraje podbite niż podbijające. Czy jakoś tak. Dużo też się o tej wojnie dowiedziałam - i to nie tylko poznanie suchych faktów, ale osobistych historii. Zadziwiona więc jestem tym, że tam życie toczy się teraz jak gdyby nigdy nic, że tak się Bałkany rozwijają - choć oczywiście w porównaniu choćby do Polski, są jeszcze daleko, daleko. Ale też ludzie nie mają ambicji, żeby się z kimś ścigać. Tam, zwłaszcza na wschodzie Chorwacji, nikt się nie spieszy, nikt się nie stresuje, z wszystkim ne ma problema!, ludzie mają luz, piją kawę w tych swoich niezliczonych kawiarniach, są wolni od napięć, które my mamy. I to mnie po powrocie uderzyło ogromnie. Polacy są zabiegani, są naburmuszeni, smutni, wiecznie zmęczeni i potwornie marudzą. Z wszystkim jest problem. Byle pierdoła wystarczy, żeby się przejąć i narobić komuś pretensji. Kawiarnie są puste, za to puby pełne, ale weekendami. Z pubów ludzie wychodzą zalani, a na Bałkanach piją od rana i tak się nie dzieje. Taki reset jest nam potrzebny może, sama tak wczoraj zrobiłam, bo już się polskie problemy zaczęły. Poznań po powrocie podoba mi się nadal i wciąż jest mi bliski, choć to już inna więź. Poznań śmierdzi i jest mnóstwo nędzy na ulicach, więcej niż kiedykolwiek spotykałam. Uderzają mnie też rzeczy, które wcześniej aż tak mi nie wadziły - mieszkam tak cholernie daleko od centrum, a na moim osiedlu nie ma NIC. Są sklepy, w których nie ma nawet żadnego wegańskiego jedzenia. Jest jeden park. Boisko. Tyle. Żeby włączyć się w jakieś życie społeczne, muszę spędzić godzinę w autobusie i tramwaju. Przeszkadza mi też mieszkanie z matką. Choruje i nie wydoli sama finansowo, ale nie mogę, po prostu nie mogę już tego znieść. I to nie jest niczyja wina, ale ona nadal traktuje mnie jak dziecko. "Weź parasol", "ten sweter jest jeszcze mokry" itd. Nie mogę. Czas na zmiany. Spotkałam się też w zeszłym tygodniu z Magdą. Obu nam trudno się zaklimatyzować, a najbardziej dziwi nas to, że w gruncie rzeczy nasza wielka bałkańska przygoda nikogo nie interesuje. Okej, trochę, czasem grzecznościowo, ale naprawdę nie. I akurat obie czytałyśmy "Niewiedzę" Kundery, w której pojawia się wątek powrotu do kraju, co prawda po latach, ale dla nas teraz był nasz Wielki Powrót. Irena zamierzała wrócić z Francji do Czechosłowacji i jej francuscy znajomi ją ku temu popychali, właściwie traktowali ją, jakby już zniknęła. A w Czechosłowacji ludzie, którzy nie widzieli jej latami nie rozmawiali z nią o tym, co w tym czasie działo się w jej życiu albo jak się czuje będąc na powrót tu. Owszem, opowiadali, co działo się u nich, co działo się w kraju, wracali do czasów sprzed jej wyjazdu, bo pewnie wydawało im się, że to ich na nowo zespoli. A ona bardzo chciała, żeby ktoś powiedział "opowiedz". Jak Odys, który wrócił do Itaki. I owszem, padają jakieś pytania, ale to wszystko jest mimochodem, przy okazji. Z drugiej strony organizowanie nam specjalnego pokazu zdjęć i wykładu byłoby również idiotyczne przecież. Bo faktycznie - co to kogo obchodzi? Doświadczenie, które jest twoje i którego nikt z tobą nie dzieli, jest nieprzekazywalne. Teraz już to wiemy. 
Za Osijek trochę tęsknię, pewnie zacznę bardziej. Tęsknię za tamtym spokojem, za klimatem wiecznej niedzieli, za ludźmi stamtąd i ludźmi, których tam poznałam, a których też już tam nie ma, za językiem, za kulturą, trochę czasem przaśną, za swobodą, za moim buddy. 
Ale bilans oczywiście jest na plus.
Straciłam:
- trochę złudzeń ;)
- 5 kg na skutek niedostępności wegańskiego jadła i na skutek rzutu choroby
- trochę nerwów na skutek rzutu choroby i nieporozumień z lubym
- i lubego prawie, choć tu się jeszcze wszystko waży
- wiosnę w Poznaniu 
- sporo pieniędzy
Zyskałam:
- nową perspektywę
- lepszy poziom angielskiego
- i jakikolwiek chorwackiego
- możliwość poznania różnych kultur
- i wizyt w różnych miejscach (Osijek, Budapeszt, Belgrad, Nowy Sad, Vukovar, Lublana, Triest, Sarajewo, Mostar, Split, Sibenik, Biograd na moru)
- znajomych z Erasmusa
- i znajomą ponad Erasmusem, jak przeczuwam ;)
- rozeznanie, co mi się w moim życiu poznańskim podoba, a co nie
- okazję do bałkańskiego tripa vanem z przyjaciółmi
- wspomnienia
- pewność siebie

Będzie mi brakować mojego Osijek i Bałkan całych pewnie jeszcze długo, możliwe, że zawsze. Są ciekawe, multikulturowe, przaśne, kolorowe, dzikie, zaskakujące, pełne uśmiechniętych ludzi. Będą kojarzyły mi się z zapachem pieczywa, kawy i lawendy.

A wszystkim, którzy te zapiski śledzili dziękuję za zainteresowanie, mam nadzieję, że lektura była albo chociaż bywała smaczna ;) Vidimo se!


7/10/2018

road trip #4 - powrót

Powrót zaczęliśmy spontanicznie wiele godzin wcześniej niż planowaliśmy, bo skoro pogody nie było, a i tak wrócić trzeba? Zapakowaliśmy się
i ruszyliśmy na Zagrzeb. Jechaliśmy straaaaaaasznie długo, a po drodze napotykaliśmy sprzeczne informacje:

Po jakichś 6 godzinach w końcu udało nam się dotrzeć i zjeść nawet nie tyle obiad, ile kolację. Humory potem już trochę nam się poprawiły. Nasza najmłodsza towarzyszka znosiła wszystko w zasadzie najlepiej - dziecko idealne do podróżowania nawet na bardzo długie dystanse
ale nawet jej po jakimś czasie trochę zaczęło odbijać
nam, dorosłym, także
Wieczorem przejechaliśmy wreszcie przez Chorwację, wieczorem/nocą przez Węgry i wreszcie około 1 w nocy zrobiliśmy postój przy stacji benzynowej pod Bratysławą. Spało się mało wygodnie, toteż i niezbyt długo - po 5 się obudziliśmy i po kawie, herbacie, burkach oraz resztkach obiadowych z poprzedniego dnia ruszyliśmy dalej. Przez Słowację jechało się miło, przez Czechy jeszcze milej, ale koło południa dopadł nas kolejny kryzys, a nikt nie chciał spać, ażeby solidarnie dotrzymywać towarzystwa kierowcy. W efekcie z godziny na godzinę czuliśmy się wszyscy gorzej i gorzej - głodni, zmęczeni, obolali. Teraz już wiemy, że jazda 32h z raptem 4godzinną przerwą na drzemkę na parkingu to jednak jest hardkor, na który decydować się nie powinniśmy. Właściwie nie rozumiem, dlaczego nie zatrzymaliśmy się gdzieś na nocleg z łóżkami i prysznicami. Pewnie dlatego, żeby zminimalizować koszty, czas przejazdu, a przy okazji udowodnić sobie, że wciąż jesteśmy na tyle młodzi, że bez problemu zniesiemy takie podróże. Cóż, chyba jednak nie ma się co czarować. Ja tego powtarzać raczej nie chcę.
Wreszcie wjechaliśmy do Polski. Wiem, że wracaliśmy WSZYSCY i raczej z daleka, ale no cóż, ja chyba wracałam najbardziej, bo po 4 miesiącach, podczas których zdarzyło się tyle różnych rzeczy i w moim życiu chorwackim i w tym polskim, w którym mnie wtedy nie było. Przedziwnie było zobaczyć polskie napisy na bilbordach, usłyszeć polski język na stacji benzynowej i mówić w tym języku, powiedzieć 'dzień dobry' zamiast 'dobar dan' i 'dziękuję' zamiast 'hvala'. Z jednej więc strony dziwnie było niezmiernie, co nie znaczy, że obco. Z drugiej - nagle wszyscy znaleźliśmy się w Polsce, jak gdybyśmy byli co najwyżej na jakiejś weekendowej wycieczce nieopodal Poznania, a nie jak gdybyśmy wracali z 12-dniowego bałkańskiego tripa, a ja to nawet z 4-miesięcznego. Po prostu byliśmy znów wszyscy w Polsce, po staremu, jak gdyby nigdy nic się nie stało. A w Polsce zboża wysokie, jak w środku lata, choć pogoda jesienna, smutna, zimna i deszczowa.
Zatrzymaliśmy się we Wrocławiu, gdzie Mirek uciął sobie drzemkę, a ja mogłam tak po prostu najeść się mojego wytęsknionego hummusu - do wyboru na powierzchni kilometra kwadratowego mieliśmy ze 4 wegańskie knajpy, problemem stało się, nie to, że nie ma co zjeść i trzeba szukać, tylko to, że nagle jest taki wybór! I wszyscy wokół na ulicy rozumieli mnie i słyszeli, a ja ich, nawet mimowolnie. Zwłaszcza mimowolnie.
Podczas gdy Mirek spał, my siedzieliśmy chwilę na starym rynku. Zmierzając już do auta po wyznaczonym czasie na mirkową drzemkę, usłyszeliśmy tam muzykę. Kilkunastoosobowa grupa Cyganów - młodych, starych i nawet takich jeszcze całkiem małych - grała na przeróżnych instrumentach i z całych sił w płucach śpiewała wesołą acz przejmującą pieśń. To było takie bałkańskie. I takie ulotne. To była najpiękniejsza rzecz, jaka na mnie w Polsce czekała, a jakiej się nie spodziewałam. I wiedziałam, że trwa tylko chwilę, że za moment pójdziemy już dalej, a ja zapomnę tę pieśń. Pierwszej nocy w Polsce śnili mi się ci Cyganie i ich śpiew, ale rano już jej nie pamiętałam i nigdy już sobie nie przypomnę. To dobrze czy źle? A może bez znaczenia. Ten powrót jest ostatecznie tylko mój.

7/09/2018

road trip #3 - wybrzeże (Split, Šibenik, Biograd na moru)

Pierwszy na naszej trasie przez chorwackie wybrzeże był Split. Dotarliśmy doń pod wieczór, więc zanim rozpakowaliśmy się, zjedliśmy coś i położyliśmy dziecko spać, było już ciemno. Wyszliśmy więc tylko we dwójkę, z lubym, na nocny spacer po mieście. I miasto było bardzo bardzo ładne! Wąskie urokliwe uliczki, palmy, marina... Kolejnego dnia było już odrobinę trudniej cieszyć się Splitem - zatłoczony był niesłychanie! Miejscowość bardzo turystyczna i bardzo popularna wśrod Polaków. Nie chcę generalizować, ale to byli Polacy z gatunku tych źle ubranych, podpitych, rubasznych albo pełnych pretensji. Przy okazji takich spotkań przechodziliśmy na angielski i my też stawaliśmy się jacyś spokojniejsi i bardziej pogodni. Polski język - dla mnie słyszany pierwszy raz po czterech miesiącach - wydał mi się pełen jakiegoś podkurwienia. Angielski stonowany, poprawny i bez emocji był więc lepszy. A Split sam w sobie słoneczny
i nawet odrobinę egzotyczny. 
Przedpołudnie poświęciliśmy na szwendanie się po starym mieście, popołudnie na plażowanie. Plaża miejska w Splicie była jednak jedną z mniej fajnych plaż, jakie widzieliśmy. Było po prostu brudno. Woda, owszem, czysta bardzo, plaża sama w sobie zaniedbana i ogromnie zatłoczona. Naszej najmłodszej towarzyszce to nie przeszkadzało, choć i ona była zaskoczona, że Adriatyk raczej zimny ;) Pod wieczór poszliśmy z lubym zgubić się wśród uliczek Splitu 
oraz przegryźć burka i wypić piwo w Marinie. 
Kolejny dzień był już znacznie fajniejszy. Natalia i ja wstałyśmy o 4:30, żeby o świcie być w pałacu Dioklecjana. Pełen straganów z pamiątkami, oblegany przez turystów dnia poprzedniego, o godzinie 5 był idealnie cichy i pusty. 

Bardzo polecamy taką pobudkę - samotne przemierzanie wielkiego pałacu, a potem kawa i śniadanie nad morzem, kiedy miasto dopiero się budzi, jest jeszcze przyjemnie chłodne i ciche jest warte tej tortury! Przed południem natomiast byliśmy już na innej plaży, schowanej w lesie. Ludzi było mało, śmieci nie było wcale, muzyka nie dudniła z głośników, była miła knajpka, leżaki i fajnie nam się tam plażowało. 

A pod wieczór ruszyliśmy dalej. Przejechaliśmy przez polecany nam Trogir - my go jednak polecać nie będziemy - tłok w Trogirze był 3 razy większy niż w Splicie. Zatrzymaliśmy się więc dopiero w Sibeniku. Tam mieliśmy wspaniałe mieszkanko i przemiłych gospodarzy (dali nam owoce i zrobili marmoladę na śniadanie!), więc byliśmy bardzo zadowoleni. A Sibenik sam w sobie też nam się spodobał. Był wprawdzie turystyczny, ale nie tak bardzo jak Split czy Trogir. Architekturą przypominał Split, więc mogliśmy się powłóczyć po uliczkach bez konieczności stania w kolejce czy przeciskania się przy ścianach

Choć mniejsze niż Split, miasteczko zrobiło na nas świetne wrażenie - albo może po prostu lepiej się tam czuliśmy ze względu na atmosferę miasta, bo przecież każde ma swoją. 

Sibenik również ma marinę i port, a minąwszy go można się przyjrzeć miastu z daleka
i trochę poplażować. 
W nadmorskich miejscowościach śladów po wojnie tak widocznych jak na wschodzie Chorwacji czy w Bośni w zasadzie nie ma, poza miejscami takimi jak to:
Klimat niczym z filmów Tarkowskiego! Tylko plażowanie stało się trudne, bo nadciągnęły chmury, kropić zaczęło i w zasadzie zmarzliśmy! Na wybrzeżu Chorwacji ;) Ostatni nasz wieczór tam przesiedzieliśmy więc w naszym uroczym mieszkanku, racząc się pastą, owocami i winem. 
Kolejnego dnia mieliśmy zamiar odwiedzić park narodowy Krka, podobny do Plitvic, ale kiedy ujrzeliśmy kolejkę po bilety, daliśmy sobie spokój. I w zasadzie kąpaliśmy się w Krka, aczkolwiek nie w parku, a nad sąsiednim jeziorem. Nawet słońce i temperatura dopisały! 
A ostatnim punktem naszej nadmorskiej wyprawy była maleńka wioska Biograd na moru. 
Tam trafił nam się niezbyt chyba często odwiedzany dom, ze starym wyposażeniem (tu piękny stary kredens:)
i ogródkiem
Urządziliśmy sobie nocną przechadzkę po Biogradzie - odkryliśmy marinę, kilka plaż i całkiem głośne i tętniące życiem centrum. Przenocowaliśmy w domku - my i wygłodniałe komary, a nazajutrz mieliśmy w planie poplażować jeszcze trochę, ale powitały nas chmury, więc zdecydowaliśmy się załadować graty do vana i ruszyć już w podróż powrotną - kilka godzin nie robi już przecież różnicy. Obraliśmy kurs na Zagrzeb i około południa skończyła się nasza nadmorska przygoda. Nagle i jakoś za szybko.